„Gwiezdne wojny” od dwóch pokoleń kształtują popkulturę, mają wpływ na rozwój technologii, biznes, a nawet na politykę.
Siódma część sagi George’a Lucasa była skazana na kasowy sukces. „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” w ciągu zaledwie 12 dni zarobiły miliard dolarów, ustanawiając tym samym nowy rekord w historii kina. Wpływy Star Wars na świat, w którym żyjemy, sięgają jednak dużo głębiej niż do naszych kieszeni.
Biznesowa gwiazda śmierci
„Gwiezdne wojny” to jedna z najbardziej dochodowych produkcji w dziejach kina. „Przebudzenie Mocy”, mimo swojego rozmachu, jest tylko kolejnym trybikiem w gwiezdno-wojennej machinie biznesowej. Obejmuje ona zabawki, odzież, gadżety, limitowane edycje słodyczy i przekąsek. W sieci można kupić między innymi prezerwatywy z motywami jasnej i ciemnej strony mocy. W amerykańskich marketach nawet działy z owocami uległy wszechobecnej franczyzie.
Fortune.com oceniło, że cała saga od premiery pierwszej części w 1977 roku do 24 grudnia 2015 roku zarobiła w samych tylko kinach ok. 7,3 mld dolarów – uwzględniając inflację. Statisticbrain.com podaje jeszcze ciekawszą kwotę 28 mld dolarów, próbując wycenić cztery dekady biznesu związanego ze Star Wars. Do worka wrzucono w tym wypadku wszystko. Od napojów gazowanych po gadżety dla gospodyń domowych.
Rycerze Jedi vs imperium zła
Przełożenie „Gwiezdnych wojen” na kulturę masową jest na tyle silne, że do popularnej sagi nieraz nawiązywali zarówno dziennikarze, jak i politycy. Gdy w 1984 roku Prezydent USA Ronald Reagan ogłosił ambitny projekt obrony przeciwrakietowej, nawet poważne media przyczepiły mu etykietkę propagatora Star Wars. Dziennikarze, podliczając wydatki Pentagonu na Inicjatywę Obrony Strategicznej (SDI), żartowali sobie, że zbudowanie gwiazdy śmierci byłoby tańsze.
Mało znany epizod z militarnej historii, który może rozbawić fanów „Gwiezdnych wojen”, miał miejsce już po zimnej wojnie, w 1991 roku. Planujący operację Pustynna Burza amerykańscy oficerowie skupieni wokół gen. Normana Schwarzkopfa, nazywali samych siebie rycerzami Jedi. Sam głównodowodzący nie podzielał ich poczucia humoru i nie komentował tej drażliwej kwestii podczas licznych konferencji prasowych.
Efekty specjalne z odległej galaktyki
Przygotowując się do pracy nad pierwszą częścią sagi, George Lucas zgromadził w jednym miejscu najlepszych hollywoodzkich specjalistów od efektów specjalnych. Tak narodził się słynny oddział Lucasfilm, znany jako ILM (Industrial Light & Magic). Jako pierwszy w branży eksperymentował z komputerowym CGI. W ten sposób powstała ogromna część efektów specjalnych do „Imperium kontratakuje” i „Powrotu Jedi”. Od tamtej pory magicy z ILM dołożyli swoją cegiełkę do ponad 100 filmów. W tym takich bestsellerów jak „Powrót do przyszłości” czy „Indiana Jones”. Można śmiało powiedzieć, że latający DeLorean to bliski krewny imperialnego niszczyciela.
W 1986 roku część ILM odpowiedzialna za animację komputerową została zakupiona przez Steve’a Jobsa i przekształcona w legendarne studio Pixar. W ILM pierwsze kroki stawiał również John Knoll, który zasłynął później jako jeden z twórców Photoshopa.
Technika rodem ze Star Wars
Fantastyka naukowa często o kilka dekad wyprzedza technologię. Jeśli chodzi o innowacje, George Lucas uważany jest raczej za popularyzatora, niż za twórcę nowych koncepcji. W pierwszych „Gwiezdnych wojnach” pojawiło się sporo technologicznych rozwiązań z literatury lat 50-tych i 60-tych oraz wcześniejszych filmów science fiction. Choćby broń laserowa, statki kosmiczne i myślące roboty. Lucas zdołał stworzyć z tej układanki spójną całość, dzięki czemu skutecznie sprzedał swój pomysł kulturze masowej.
Co w „Gwiezdnych wojnach” było nowinką? Oczywiście miecze świetlne, gwiazda śmierci i o czym dziś często się zapomina, projekcja holograficzna. U Lucasa służy ona do komunikacji. W pierwszej części w holoprojektor został wyposażony robot R2-D2. W „Mrocznym widmie” z 1999 roku znajdziemy już urządzenie w wersji kieszonkowej.
Co ciekawe ideę ultra przenośnego projektora dość szybko podchwyciła branża elektroniczna. Choć holografia wciąż jest w powijakach, projektory kieszonkowe wykorzystujące diody LED można dziś kupić w sklepach z elektroniką. Należą do nich choćby urządzenia takie jak Philips PicoPix 4935, oferujące rozdzielczość HD i przekątną większą niż 100 cali. Dzięki postępowi w technologii wyświetlania obrazu na takim projektorze nie tylko obejrzymy w komfortowy warunkach wszystkie części sagi, ale zagramy również gry z uniwersum Star Wars. Wystarczy wolny kawałek ściany lub sufitu.
Popularność i kultura masowa
Jeśli chodzi o popularność sagi George’a Lucasa, nawet Ian Fleming ze swoim agentem 007 musi się schować. Bond pojawił się w 24 filmach i 31 książkach. Gwiezdne Wojny to 7 filmów, 358 książek, i jak podaje wspomniany już Statisticbrain.com, 138 gier wideo nawiązujących do cyklu. Bond może mieć licencję na zabijanie, ale to uniwersum Star Wars ma największą rzeszę oddanych fanów.
Wystarczy zresztą przejrzeć nagłówki w mediach z kilku miesięcy poprzedzających premierę „Przebudzenia mocy”, aby przekonać się, że Lord Vader ma się całkiem nieźle. Przebrany za niego Sylwester Wardęga dokazywał ostatnio w warszawskim metrze. Przedstawiciel jasnej strony mocy – Chewbacca, trafił w październiku do ukraińskiego aresztu za zakłócania ciszy wyborczej. Fani sagi zdominowali przed premierą najnowszej części również serwisy społecznościowe, jeszcze bardziej podbijając popularność „Gwiezdnych wojen”.
Autor: X-GEM,PicoPix